środa, 11 lutego 2015

Rozdział XXII - Jest dobrze

 Siedziałem na ławce w parku. Trzymałem w dłoni telefon, na który to cały czas przychodziły mi SMS'y od Jeffa. Nie dawał mi spokoju. Trochę to denerwowało, ale jednak... Nie pozwalało mi o nim zapomnieć i to chyba o to mu najbardziej chodziło. Podłączone do niego miałem słuchawki, więc słuchałem sobie "Happysad - Taką wodą być". Ostatnio zacząłem słuchać polskiej muzyki. I może mało z tego rozumiałem, jednak i tak zaczęło mi się to podobać. W drugiej ręce miałem paczkę żelek. Tych samych, co zawsze kupował mi Jeff. Ostatnio... Wszystko mi się z nim kojarzy. Nawet to, jak Philip jęczy mi do ucha. Mają taki sam wydźwięk. I to jest chore, bo ja... Ja nie kocham Jeffa. To przy Philipie jestem szczęśliwy. A nigdy nie byłem przy tym wysokim, umięśnionym i trochę za bardzo opiekuńczym wielkoludzie.
 Westchnąłem głośno, spoglądając na ekran telefonu. Kolejny SMS. To zaczyna się robić ostro chore. I chyba on dalej nie umie zrozumieć, że to naprawdę koniec. Minął miesiąc. Ja jestem szczęśliwy, nawet, jeżeli moja rana od przypalenia dalej boli, a gdzie- nie- gdzie mam kilka nowych siniaków. To nic. Ważniejsze jest to, że jednak daję radę. Jak postanowię, że to naprawdę koniec - sam odejdę. A Jeff nie może mnie do tego, cholera, przymuszać.
 Kiedy żelki mi się skończyły wstałem, orientując się, jak zimno mi było, kiedy siedziałem na ławce. Koniec jesieni. Zaczyna być już tak kurewsko zimno, że nie idzie wytrzymać na dworze więcej, niż pół godziny, kiedy nie ma się nikogo do ogrzania łapek, czy ogólnie ciała.
 Tak więc włożyłem ręce do kieszeni najgłębiej, jak potrafiłem, po czym schowałem usta i nos w noszonym przeze mnie szaliku, będącym w sumie pociętym kocem. Ale cicho. Tego nikt nie widzi. Jęknąłem i przerzuciłem piosenkę na "Three Days Grace - Over and Over". Za dużo smętów. Musze się rozweselić, tym bardziej, że w sumie nie mam powodów, żeby być smutnym. Jest mi dobrze.
 Wyszedłem z parku i udałem się do pierwszego autobusu, który jechał w stronę mojego mieszkania. Usiadłem gdzieś z tyłu, aż mechaniczna bestia nie zatrzymała się na kolejnym przystanku. Możecie się tylko domyślać, kto wszedł.
 Jeff.
 Patrzyłem na niego, po czym odwróciłem się, mając nadzieję, że mnie nie zauważy. Jednak było za późno, bo on już wlepiał we mnie te swoje błękitne oczy, które niemalże przeszywały mnie na wylot.
 Westchnałem i puściłem muzykę jeszcze głośniej na wypadek, gdyby nagle postanowił do mnie podejść i zacząć coś mówić. Tak jest bezpieczniej. Dużo bezpieczniej. Nie chcę, żeby się tutaj dosiadł, nie chce, żeby na mnie patrzył, nie chcę, żeby stawały mu łzy w oczach na mój widok. Więc... Czemu ja mam mokre oczy?
 Wytarłem je na szybko palcami i zacisnąłem wargi, odwracając całkowicie głowę do szyby. Nie ma mnie tu. Nie widzisz mnie, Jeff. Nie widzisz. Nie ma mnie. Nie ma. Nie.
  Mój przystanek był kolejnym. Jednak i tak na następnym wybiegłem niemalże, bo bałem się tego, że facet, który siedział obok mnie teraz wysiądzie i Jeff będzie miał bardzo łatwy dostęp do znalezienia się tak cholernie blisko mnie.
 Przejdę się. Albo złapię kolejny.
 Sprawdziłem rozkład jazdy. Zaraz będzie nowy. Za pięć minut. Mogę tyle poczekać.
 Mój telefon zawibrował. Tym razem byłto Philip.
- Hej, kochanie - powiedziałem miłym głosem, spoglądając przed siebie. - Coś się stało? - zapytałem, zaciskając wargi w wąską kreskę.
 - Gdzie ty kurwa jesteś?
 - Wyszedłem po żelki - powiedziałem i wzruszyłem ramieniem. - Nie krzycz - poprosiłem i pociągnąłem nosem. Od zimna dostałem kataru, pięknie.
 - Ty mnie chyba krzyczącego nie słyszałeś. Za ile będziesz? - wydawał się być wkurzony.
 - Jak masz zamiar mnie uderzyć to chyba nie wrócę - powiedziałem cicho, odsuwając się kawałek od ludzi, żeby nie słyszeli.
 - Nie uderzę. Obiecuję - mruknął, wiec powiedziałem mu, że za jakieś dziesięć do piętnastu minut. Miłym już, opanowanym i trochę stonowanym głosem, odpowiedział, że nie ma problemu i do zobaczenia.
 Jak bardzo tym razem mi się dostanie?
 Nie. Nie myśl o tym. To bardzo głupie i mało potrzebne pytanie. W ogóle nie potrzebne. On mnie nie uderzy, bo w końcu obiecał, prawda?
 Z taką oto nadzieją wróciłem do domu. Ściągnąłem płaszcz, szalik, buty i poszedłem do kuchni,  której siedział Philip. Podszedłem do niego i przytuliłem się od tyłu.
 - Co tam? -zapytałem, a ten odwrócił głowę i ze stoickim spokojem pocałował mnie w policzek. Nie spodziewałem się tego.
 - Nic. Martwiłem się. Przepraszam, że tak na ciebie nakrzyczałem - powiedział i znowu mnie pocałował, jednak teraz w usta, przytrzymując moją twarz.
 O tym mówię. Philip jest cudowny. Kochany. Uroczy. I słodki. Tylko jak się wścieka to trochę słabo. Ale tak? Cud, ideał faceta.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz